Mój kardynalny błąd w górach – ku przestrodze
Kto czyta tego bloga, ten wie, że góry są moim ulubionym miejscem spędzania wolnego czasu. Czasami wychodzę w góry na dzień, czasami na tydzień. Czasami są to proste szlaki, jak GSB, czasami skomplikowane szlaki z elementami wspinaczki.
Piszę też dużo porad dla wszystkich chodzących po górach – na temat sprzętu, zachowań, co robić, a czego unikać podczas trekkingu. Zawsze służę radą i doświadczeniem. A teraz…
Popełniłem podstawowy błąd w górach!
A było to tak… Wybrałem się na Tajwański szlak liczący sobie około 60 kilometrów. Tyle, że nie da się tego przeliczyć na nasze szlaki – jest o wiele bardziej stromo, a na dodatek na szlaku jest zupełny brak cywilizacji. Ultramaratończycy robią go w 3 dni. Ja zaplanowałem 5-6 dni. Na szlak trzeba zabrać namiot i jedzenie na całość wyprawy. Po drodze nie ma schronisk, zresztą na Tajwanie schronisko to tylko budynek z piętrowymi łóżkami, bez możliwości zamawiania jedzenia.
Jakby tego było mało, to za bardzo nie ma “gdzie odbić” ze szlaku i uzupełnić zapasów. Jako, że nocami jest zimno, a na dodatek trzeba dźwigać namiot, kuchenkę, jedzenie, odzież na zmianę itd. To mój plecak ważył 18 kg (Wliczając w to 3l wody, bo niestety dostęp do wody był tylko raz dziennie).
Pierwszy i drugi dzień przebiegły spokojnie. Poszło szybciej niż myślałem, wieczorami był czas by wypocząć w namiocie. W trzeci dzień przyszła zmiana pogody.
Tutaj zmiana pogody może być zupełnie niespodziewana, a na dodatek tak gwałtowna, że żadna prognoza pogody jej nie wykryje. Przychodzi wiatr znad oceanu i ma siłę przewyższającą siłę wiatru halnego w Tatrach. Podczas przedzierania się przez skarłowaciały las bambusowy (najgorsze co kiedykolwiek musiałem pokonywać w górach – zarośla tak gęste, że widoczność wynosi zero, a ty idziesz na czuja stawiając stopy, bo nie widać podłoża ani szlaku; na dodatek bambus chłonie wodę jak opętany więc koniecznie trzeba być w całości w kapoku przeciwdeszczowym) zaatakował wiatr. A zaatakował tak, że nie umiałem ustać na nogach. Przewrócił mnie kilkukrotnie na ziemię, w gąszcz bambusa. Widziałem, że z Kaheer (nazwa szczytu), latając na boki jak szmaciana lalka, ktoś schodzi.
Zobaczyłem strażnika parku, który powiedział mi, że idzie poważna zmiana pogody i nie ma szans iść dalej. Muszę zawracać bo jak wejdę na grań to mnie po prostu zdmuchnie.
I tutaj popełniłem błąd
Nie, nie poszedłem dalej, aż taki głupi nie jestem. Zawróciłem. Zanim jednak przejdę do sedna, muszę wam bliżej opisać sytuację Tajwańskich szlaków.
Tutaj nie jest jak w Polsce, że wszystkie szlaki są ładnie i kolorowo narysowane na mapie. Tutaj szlaki często są ukryte w zaroślach, niebezpieczne, niezaznaczone na mapach. Nie ma czegoś takiego jak aplikacja ze wszystkimi szlakami czy papierowa mapa. Są papierowe mapy firmy Sunriver, ale one głównie skupiają się na miejscach gdzie da się biwakować (jest tu tak stromo, że w większości miejsc nie ma szans rozłożyć namiotu) i gdzie jest woda. Większość osób chodzi po górach większymi grupami, z przewodnikiem, korzystając z tras GPX nagranych przez poprzednich trekkerów. Jest tu też wiele miejsc nieodkrytych, ciągle ktoś tworzy nowe szlaki, odkrywa nowe trasy i miejsca. A to dlatego, że jeszcze 15 lat temu ze względów bezpieczeństwa wszystkie górskie szlaki były zamknięte dla turystów.
Przechodzę jednak do sedna. Słuchając strażnika parku, zszedłem niżej aż do rozwidlenia, gdzie albo mogłem wrócić tą samą drogą, którą szedłem od dwóch dni, albo skręcić w nieznany szlak. Oświeciło mnie, że ten nieznany szlak to tak zwany Nennggao Cross-Ridge Historical Trail. Nie pamiętałem co to za szlak, ale przypomniało mi się, że ma tylko dwadzieścia kilometrów i jest znakowany jako 4/5 w skali trudności. Nie będąc przygotowanym na ten szlak i nie mając mapy, ruszyłem.
A to błąd…
Jedyna mapa jaką dysponowałem, to maps.me w telefonie. I nie żeby była nieaktualna czy coś – szlak był pięknie oznaczony. Na samym końcu szlaku w aplikacji miałem oznaczone miejsce “Trailhead” czyli początek (tudzież koniec) szlaku. A dalej leśna droga. Pomyślałem, że skończę szlak i znajdę tam jakiś parking, ludzi lub sygnał telefoniczny i będę mógł ruszyć do najbliższego miasta.
Samo dojście do końca szlaku trochę mnie zmęczyło. Nie dość, że to kilkanaście kilometrów, to jeszcze z wielkim plecakiem, a na samym końcu podejście 400m na 1,2 km i takie samo zejście. Daje w kość. Doszedłem do końca a tu… nic. Las.
Przyjrzałem się mapie offline. Ścieżka. Kliknąłem na najbliższe miasto i wcisnąłem opcję “przelicz trasę”. 60km. 25 godzin marszu.
Znalazłem się w miejscu, z którego nie chciało mi się zawracać. Bo powrót to 3 dni marszu.
Popełniłem więc drugi błąd…
Zdecydowałem iść w nieznane. Jak się okazało po kilku kilometrach – od dawien dawna nikogo w tym miejscu nie było. Szlak był zarośnięty, brak oznak bytności ludzi, wszędzie w poprzek szlaku pajęczyny. Oznaczało to, że naprawdę dawno nikt tędy nie szedł.
Okazało się również, że części szlaku są zawalone kamieniami – zeszły tędy lawiny. Zacząłem się przedzierać po kamieniach. Następnie trafiłem nad niebezpiecznie przechylony, stary, drewniany most nad przepaścią. Powoli, krok za krokiem, będąc świadom że ważę wraz z plecakiem 100kg zacząłem iść, deska za deską. Most chwiał się i skrzypiał, ale wytrzymał. Niestety, na końcu okazało się, że brakuje w nim … desek! Złapałem się metalowych lin i sunąc po nich, z sercem na ramieniu, przesuwałem się do końca mostu. Udało się, ale gdy spojrzałem w dół na kilkusetmetrową przepaść… to trzęsłem się jeszcze dobrych kilkadziesiąt minut zanim doszedłem do siebie.
Kiedyś ktoś próbował tutaj zbudować niewielką drogę. Niestety, kamienne lawiny zniszczyły wszystkie próby stworzenia tutaj cywilizowanego dojazdu.
Doszedłem do miejsca, gdzie ktoś zbudował tunel w górze. I to nie byle jaki jak się okazało, bo ponad 2 km. Bez światła w środku, surowy, wykuty w skale. Z jednej strony zawalony do 3/4 lawiną. Wczołgałem się do środka i poszedłem dalej. W tunelu było tylko echo moich kroków i odgłosy kapiącej z góry wody. Na ziemi leżały porozbijane kamienie, które musiały wcześniej oderwać się od niezabezpieczonego sufitu. Znalazłem tutaj też kilka porzuconych motocykli – pewnie podczas budowy ktoś nimi wjechał na górę, a teraz przez poblokowane wejścia do tunelu – utknęły tutaj, być może na zawsze.
I wtedy dotarło do mnie – jakby w tej chwili zeszła lawina i zablokowała wyjścia, albo jakbym się gdzieś potknął i złamał nogę – to NIKT MI NIE POMOŻE.
Jestem poza zasięgiem telefonu, nikt tędy nie chodzi, nikt nie wie gdzie jestem, bo wszyscy myślą, że nadal idę w kierunku góry Nennggao, zgodnie z moim wcześniejszym planem…
Skończyło się tak, że musiałem iść jeszcze ponad 20 km zanim natknąłem się na dwójkę ludzi mieszkających w lesie, pracujących dla firmy energetycznej. Pomogli mi wezwać transport do miasta. Okazało się, że żeby złapać zasięg, jedno z nich musiało jechać skuterem 20 minut w dół góry na której mieszkali.
A gdyby tego było mało…
Nie dałbym rady dalej iść. Dlaczego? Aaa, nie wspomniałem co jeszcze zrobiłem… Jako “mądry” Europejczyk mam porządne buty trekkingowe. Niezawodne i sprawdzone na setkach kilometrów szlaku Haixy p9 Airopwer. A Tajwańczycy śmiali się ze mnie, że to dla “leszczy z zachodu” bo tutaj w góry chodzi się.. w kaloszach. Myślałem, że to jakież bzdury. Okazuje się jednak, że w skarłowaciałym lesie bambusowym żadna impregnacja buta nie pomoże. Już na samym początku tego szalonego dnia, gdy musiałem zawrócić, moje buty przemokły do cna. Padający tego dnia deszcz nie pomógł w ich osuszeniu… szedłem więc 14 godzin w mokrych butach i mokrych skarpetach, robiąc sobie tyle odcisków na nogach, że dorobiłem się czegoś, co wielu mężczyzn może pamiętać z wojska, czyli “stopy okopowej”.
Wniosek
- Nigdy nie zmieniać trasy, próbując ją “skrócić” idąc w zupełnie nieznany teren, jeśli nie mamy porządnego rozeznania lub przynajmniej porządnej mapy.
- Jeśli trzeba zawrócić ze szlaku, a jest to szlak niebezpieczny, to lepiej zrobić to wracając po swoich śladach. W najgorszym wypadku nadal będzie wiadomo, gdzie prawdopodobnie można nas szukać, gdybyśmy nie wrócili o własnych siłach.
- Jeśli jesteś nie na swoim terenie, to nie próbuj się mądrzyć swoim doświadczeniem, tylko słuchaj lokalnych ludzi. Mimo, że czasami wydaje ci się, że jesteś alfą i omegą z mega doświadczeniem, może się okazać, że jesteś w całkowitym błędzie.
Cieszę się, że nic mi się ostatecznie nie stało. Nogi będą trochę jeszcze boleć aż zejdą odciski, ale to nic. Gdybym nie spotkał tych ludzi, którzy mi pomogli? To musiałbym iść kolejne kilkadziesiąt kilometrów, mimo, że kolejnego dnia nogi zaczęłyby niechybnie krwawić. Bo jaki bym miał wybór? Żadnego!
Wpis ten jest ku przestrodze. I jest też moim kajaniem się przed potęgą gór, bo mimo całego wieloletniego doświadczenia dałem taką plamę, jak jakiś uczniak….
Ojjjj, dobrze, że się dobrze skończyło! Dzięki za podzielenie się takim doświadczeniem- ku przestrodze
Heheh, dałem radę. Ale ktoś bardziej zielony mógłby spanikować, szukać jakichś skrótów itd. W najgorszym przypadku tak czy siak byłem gotowy na trzy dodatkowe dni marszu…
Jasny gwint, aż mnie zmroziło jak to czytałam! Całe szczęście, że jesteś cały.
Nie ukrywam, że też mnie to cieszy 😀