Dzienniki z podróży. Kolumbia, Guatavita. Legenda El Dorado
Jeśli nie czytałeś poprzedniego wpisu, znajdziesz go tutaj – Kolumbia, dzienniki z podróży, część pierwsza.
Rano opuszczamy dom kolegi, zostawiając nasze ciężkie bagaże i ruszamy tropem El Dorado, na którego historię natknęliśmy się wczoraj w czasie zwiedzania muzeum złota w Bogocie.
Dzień zaczyna się spokojnie, ludzie jadą do pracy, budki z minutos już oferują poranną kawę, a na każdym rogu znajduje się stoisko z różnego rodzaju śniadaniem. Ja decyduję się na arepę. To coś, co można w Kolumbii spotkać dosłownie na każdej ulicy. Arepa to kukurydziany placek złożony jak kanapka. Może być wypełniony roztopionym serem, jajkiem, kiełbasą. Arepa jest Kolumbijskim odpowiednikiem meksykańskiej tortilli. I jest… pyszna, a do tego mega tania. Za 2 arepy, które mi wystarczają za całe śniadanie, trzeba zapłacić 5 zł.
Dotarłszy do dworca północnego, kupujemy bilety do miejscowości Guatavita, by zbadać legendę El Dorado, która narodziła się nad jeziorem, od którego miejscowość owa wzięła nazwę.
Autobus przez duże A
Południowoamerykańskie autobusy dalekobieżne to coś, o czym można by spokojnie napisać kolejną książkę. Cały autobus oklejony jest wizerunkami Matki Boskiej, z głośników dobiega latynoskie disco polo, a kierowca pędzi jak szalony, na złamanie karku, przed siebie. Ale to nie wszystko! Kierowca po drodze wpuszcza sprzedawców różnych rzeczy, a ci wskakują, jadą kilometr- dwa, sprzedają arepy, bułeczki, owoce, napoje, smażone platany (rodzaj banana którego nie je się na surowo), a potem wyskakują na kolejnym skrzyżowaniu, by “zaatakować” kolejny pojazd. Także głodnym nie da się wyjść z autobusu.
Byliśmy pewni, że kiedy dotrzemy do miejscowości Guatavita, to złapanie jakiegoś transportu nad jezioro będzie tylko formalnością. Jakże naiwni byliśmy, ciągle nie wiedząc, że Ameryka Południowa daleka jest od naszych standardów i to, co u nas byłoby pewniakiem, czyli transport do miejsca typowo turystycznego, tutaj wcale oczywistością nie jest.
Pokręciliśmy się chwilę po centrum, w którym oprócz pomnika jakiegoś boga Inków nic ciekawego nie było, poszliśmy więc do pobliskiej kafejki wypić kawę i zasięgnąć języka. Kiedy tylko powiedzieliśmy, że chcemy jechać nad jezioro Guatavita, pani od razu zaczęła organizować transport. Telefon tu, tam. Wszystkie pytania o cenę zbywała machnięciem ręki mówiąc, że kierowca zaraz przyjedzie. To taka przestroga dla podróżników w Ameryce Południowej. BARDZO wiele osób pytanie o coś potraktuje jak prośbę o pomoc i od razu zacznie organizować transport/wycieczkę/jedzenie czy cokolwiek, o co zapytacie. Mieliśmy się jeszcze o tym przekonać wiele, wiele razy…
Na podjazd kafejki wtoczył się wiekowy Opel Corsa, z szybą pękniętą w kilkunastu miejscach. Kierowca gestem zaprosił nas do środka, wziął kilkadziesiąt złotych i bez słowa ruszył nad jezioro, znajdujące się dziesięć kilometrów od miasteczka.
____________________
Zobacz moje pomysły na prezenty świąteczne dla podróżników i góroholików!
____________________
Opel najlepsze lata świetności miał za sobą. Wył i rzęził. Po desce rozdzielczej niewiele zostało. Kable, radio, jakieś przełączniki – wszystko to wisiało bez ładu i składu w tym, nazwijmy to umownie, pojeździe. Ale jechał! Kierowca zatrzymywał się na każdym rogu krzycząc do mieszkańców, że ma klientów zza granicy, po czym otwierał drzwi i nas pokazywał. Jak eksponaty. Ale nic to, uśmiechaliśmy się, grzecznie odkrzykując Hola! I mówiąc skąd jesteśmy, na co ludzie kiwali głowami z aprobatą i życzyli przyjemniej podróży.
Jezioro Guatavita można zwiedzać tylko z przewodnikiem. Czeka się, aż zbierze się odpowiednio duża grupa, co najmniej 6 osób. W tym samym czasie kierowca przejeżdża z wejścia pod wyjście i czeka kilka godzin, aż skończymy zwiedzać. Byliśmy jedynymi obcokrajowcami chcącymi zwiedzać jezioro, prócz nas było jeszcze dziewięcioro Kolumbijczyków. Ale jako, że musieliśmy zapłacić za bilety wstępu więcej niż rodzimi mieszkańcy (tak, w Kolumbii obcokrajowcy zazwyczaj płacą podwójnie, za bilety wstępu, przewodników i wejściówki do parków narodowych; to nie oszustwo, Kolumbia ma taką politykę, żeby Kolumbijczycy mogli zwiedzać taniej niż przyjezdni) to przewodnik mówił w dwóch językach – po hiszpańsku i angielsku.
Jezioro Guatavita, narodziny legendy o El Dorado
Jezioro Guatavita powstało najprawdopodobniej od uderzenia meteorytu, a według Indian Czibcza, zamieszkujących te tereny jeszcze w czasach preinkaskich, to tutaj narodziło się życie na ziemi. I to tutaj narodziła się legenda El Dorado, która spędzała sen z powiek Hiszpanów przez kilkaset lat.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że legenda o złotym mieście El Dorado była żartem Indian skierowanym przeciw białym ludziom. Mimo, iż Hiszpańscy najeźdźcy pozyskiwali złoto z tak wielu miejsc w Ameryce Środkowej i Południowej, ciągle było im mało. Jeden Indianin opowiedział im więc bajkę o złotym mieście, a na jej efekty i dziesiątki lat poszukiwań, nie trzeba było długo czekać.
A skąd w ogóle wzięło się El Dorado? Skąd cała ta legenda?
Otóż w zamierzchłych czasach, żona władyki lokalnych ziem, zdradziła go z jednym z wojowników. Władyka w ramach zemsty zabił wojownika i kazał przyrządzić z niego posiłek, który wraz z żoną zjedli na wieczerzę. Gdy ta dowiedziała się, co zaszło, z żalu rzuciła się do jeziora, zabierając ze sobą w zaświaty malutką córeczkę. Mąż pośmiertnie wybaczył jej zdradę i, by przebłagać ją o łaskę, postanowił rozpocząć nowy rytuał, który przetrwał przez lata – ofiarowanie złota, szmaragdów i modlitw do jeziora, w prośbie o opiekę nad ludem Czibcza.
A skąd nazwa El Dorado? Rytuał mianowania nowego władcy Indian w tym miejscu polegał na tym, że władca wchodził nago do jeziora , po czym wynurzał się i był posypywany złotym pyłem, lśniącym w promieniach wschodzącego słońca. Stąd nazwa – El Hombre Dorado – człowiek ze złota. Tak historię opowiedział nam lokalny przewodnik. Polskie źródła historyczne podają natomiast, że władca obklejany był mieszanką złotego pyłu i błota, następnie wypływał na środek jeziora i wrzucał do niego skarby.
Legenda o bogactwach zatopionych w odmętach jeziora Guatavita pozostała żywa aż do czasu przybycia hiszpańskich konkwistadorów, którzy już w 1545 roku pierwszy raz próbowali jezioro… osuszyć! Pierwsza próba była nieudana, ale druga – w 1562 roku, gdy przy pomocy 8000 Indiańskich niewolników przekopano ogromną, widoczną do dziś bruzdę, obniżyła poziom wody w jeziorze o kilka metrów. Wtedy też znaleziono tam ogromne złote berło, szmaragd wielkości pięści i drogocenny napierśnik. Jeszcze kilkukrotnie próbowano jezioro osuszyć, za każdym razem natykając się na kolejne skarby. Ostatnia próba miała miejsce w 1965 roku, po czym rząd Kolumbii uznał jezioro za dobro narodowe i zakazał jego eksploracji.
Skończyliśmy wycieczkę, wróciliśmy do miasteczka Guatavita, a następnie, kolejnym wesołym autobusem, do Bogoty.
Kolejna noc u Polaka, z szalonym psem Plamki skaczącym po nas jak opętany, a jutro… ciąg dalszy w kolejnej części;) Będzie o żuciu liści koki i wegetariańskim kurczaku (według Kolumbijczyków 🙂 )