Dzienniki z podróży. Kolumbia. Dzień 1
Wprowadzenie
Cześć i czołem! Wpadłem na pomysł, by zrobić coś mało spotykanego w polskiej blogosferze. Jak widać – na tym blogu głównie znajdują się informacje praktyczne na temat miejsc, które odwiedzam. Chciałbym jednak podzielić się również przeżyciami, jakie mieliśmy podczas naszej podróży. Dlatego zamierzam zacząć pisać dzienniki z podróży. Nie będzie to ten sam materiał, który możecie przeczytać we wpisach praktycznych o podróżowaniu, nie będzie również ten sam, który pojawi się w książce.
Wpisy praktyczne skupione są na informacjach.. praktycznych 😉 Ceny, suche fakty, porady. Książka (która na dzień dzisiejszy szuka wydawcy) jest natomiast zgłębieniem historii i kultury połączonym z naszymi przygodami. Dzienniki będą bardziej pamiętnikiem, pisanym trochę w formie opowiadania z perspektywy pierwszej osoby. Zresztą – sami możecie poniżej zobaczyć jak to wygląda.
Na dodatek – zdjęcia. Fotografie, które się tutaj pojawią głównie będą przedstawiać sceny z życia codziennego. Coś, czego na Instagramie czy Facebooku raczej nie zobaczycie!
Jeśli szukasz informacji praktycznych o Kolumbii, zapraszam do wpisu “Informacje praktyczne o Kolumbii“
Kolumbia, dzień pierwszy. Bogota.
Kiedy lecisz w nieznane, nigdy nie wiesz czego się spodziewać. Dokładnie tak było w moim przypadku. Pierwszy raz do Kolumbii.
Ameryka Południowa była od dawna moim największym marzeniem podróżniczym, które udało się zrealizować, gdy wraz z żoną wybraliśmy się na wielomiesięczną wyprawę na ten kontynent. Byłem bardzo ucieszony, podniecony, ale i wystraszony. Bo tak naprawdę – co można sprawdzić w internecie na temat miejsca, do którego się wybierasz? Owszem, sporo ale… to jak ktoś zobaczył dane miejsce wcale nie oznacza, że Ty zobaczysz je w ten sam sposób. Tak samo było wielokrotnie w moim przypadku. To, że ktoś opisał dane miejsce w jakiś sposób, to jeszcze nie znaczy, że gdy ja przyjadę, to będzie tam tak samo. Jesteśmy różnymi ludźmi i napotykamy różnych ludzi i sytuacje, których najczęściej nie da się przewidzieć.
Wracając więc do głównego wątku – nie miałem zielonego pojęcia jak będzie wyglądać Kolumbia. Z jednej strony wiedziałem, że jest przepiękna, z drugiej – że może być skrajnie niebezpieczna. Dało mi to jakieś wyobrażenie na jej temat ale… jakże błędne! Kolumbia kojarzyła mi się z kawą, Pablo Escobarem (wybacz Kolumbio, ale to tak silnie przylgnęło, że skłamałbym, gdybym próbował powiedzieć, że wcale o nim nie pamiętam) oraz awokado.
Wylądowawszy na lotnisku El Dorado, drugim największym porcie lotniczym w Ameryce Południowej, przekonałem się, że na pierwszy rzut oka wszystko wygląda jak w bardzo nowoczesnym państwie. Nasze Okęcie wydało się malutkie i staroświeckie.
Niby wcześniej wszystko sprawdziliśmy – jak się poruszać po mieście, co robić, jak się wydostać z lotniska, ale w napływie emocji to wszystko ucieka z głowy. Właśnie wylądowaliśmy kilkanaście tysięcy kilometrów od domu i jesteśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie. Korzystając więc z darmowego WiFi sprawdziliśmy jeszcze raz wszystkie informacje o tym jak wydostać się z lotniska. Większość to taki sam stek bzdur, jakie czytałem na temat Kazachstanu i Kirgistanu, ruszając tam na wyprawę rok wcześniej. Używać tylko i wyłącznie licencjonowanych taksówek, nie używać Ubera a już w żadnym wypadku – nie używać transportu publicznego!
Niestety, nie wiem dlaczego tego ostatniego mielibyśmy nie używać. Oczywiście, że samo przejechanie się transportem publicznym w nowym miejscu jest już przygodą. Można zobaczyć jak codziennie mieszkańcy danego miejsca poruszają się do i z pracy i od razu zacząć poznawać lokalną kulturę.
W Bogocie funkcjonuje system transportu miejskiego o nazwie Transmilenio. Są to specjalne autobusy jeżdżące po wydzielonych na drodze pasach, a poruszanie się nimi jest podobne do poruszania się metrem. Kiedy wchodzimy na jakiś przystanek, trzeba odbić kartę – bilet, następnie cała podróż i wszystkie przesiadki odbywają się wewnątrz przystanków. Kartę odbijamy ponownie wychodząc z autobusu. Z karty potrącana jest kwota zależna od odcinka, który przebyliśmy. A skąd wziąć kartę? Na każdym przystanku są budki, nazwane Minutos. Tam kupisz kartę na autobus. Doładować można ją w kasach biletowych przy każdym przystanku.
Minutos to dość ciekawy wynalazek. Kiedyś, gdy telefony komórkowe dopiero wchodziły do obiegu i nie każdy je miał, pomysłowi Kolumbijczycy otwierali minutos – małe stanowisko pod parasolką z kilkoma krzesłami, gdzie można było usiąść i skorzystać z telefonu na minuty – stąd nazwa “minutos”. Teraz każdy ma telefon i nikt już nie dzwoni w ten sposób, ale minutos pozostały. Można tam kupić kawę za, UWAGA, 15 groszy 😀 Straszna lura, ale jest. Najczęściej nalewana z termosu, do którego ktoś wsypał z pół torebki cukru. Sprzedają też tam drobiazgi i przekąski. W każdym minutos jest coś innego do kupienia.
Bogota mnie przeraziła. To kolos z betonu. Ośmiomilionowy moloch. Nieomal wiecznie spowita chmurami metropolia w której…. nie ma pór roku! Tak tak, w Bogocie pogoda jest niemal taka sama przez cały rok, to znaczy – ciepło, wilgotno, pochmurnie i deszczowo. Rocznie spada tutaj nieomal trzykrotnie więcej deszczu niż w Warszawie. Jako, że nocleg mieliśmy załatwiony dopiero wieczorem, u Polaka mieszkającego w Bogocie od kilku lat, a była dopiero dziesiąta rano, postanowiliśmy ruszyć do centrum miasta. Ale jeszcze nie na zwiedzanie, zdjęcia i inne takie sprawy. To mogło poczekać. Ja miałem plan – co chcę zrobić jako pierwsze w Bogocie. I generalnie – co chcę zrobić pierwsze w Kolumbii.
Kawa. Pierwsze co zrobiliśmy, to znaleźliśmy kafejkę i od razu po zapoznaniu się z oferowanym menu wybraliśmy kawę. Czarną, bez cukru. Prawdziwą, kolumbijską kawę. I muszę przyznać, że wszystko co się da w Polsce wypić w sieciowych kawiarniach to straszna lura w porównaniu do aromatycznych, kolumbijskich ziaren! Nie da się tego opisać komuś, kto nie spróbował 🙂
Jeśli interesuje cię, jak się produkuje kawę, koniecznie sprawdź wpis “Z wizytą na farmie kawy w Kolumbii“
Kawa ma też zbawienny wpływ na nasz stan. Nie dość, że mamy JetLag po długim locie, to na dodatek bardzo bolą nas głowy. Bogota jest położona na 2600 metrach, więc szok wywołany zmianą wysokości, a do tego niesamowitą wilgotnością powietrza powoduje… objawy choroby wysokościowej. Boli głowa, powoli się myśli, źle i słabo się oddycha, a na dodatek serce bije trochę nieregularnie i człowiek się bardzo szybko męczy, nawet spacerując. Niby 2600 metrów to nie tak znowu wysoko, ale przeskok z polskiego zera, a w dodatku całkowita zmiana klimatu wpływają bardzo negatywnie na samopoczucie. Fizyczne, bo psychiczne było świetne! 😉
Przechadzając się po Bogocie nie można nie zauważyć jednego. Murali. Są ich tysiące. Bogotę uważa się za najbardziej “omuralowane” (tak, wymyśliłem właśnie to słowo, kto mi zabroni?) miasto w Ameryce Południowej. Przedstawiają one dosłownie wszystko. Od życia codziennego, Indian, przez sztukę nowoczesną, po fantastykę, smoki i statki kosmiczne.
Druga rzecz, która Polakowi od razu rzuca się w oczy to ilość policji i wojska na ulicach. Idziemy zwyczajną uliczką nieopodal centrum, gdy nagle mija nas czterech żołnierzy w kamizelkach kuloodpornych z bronią maszynową w rękach. Gdy zajrzy się do banków – to samo. Ochrona w banku wyposażona jest w broń długą, a jako pistolety pomocnicze ma, uwaga… rewolwery! I paski z rzędem naboi, rodem z dzikiego zachodu.
Na chodnikach leżą rozłożone stragany z rękodziełem. Można kupić obrazki, figurki, indiańskie paciorki i … origami z wenezuelskich banknotów. Jako, że w Wenezueli nastąpiła hiperinflacja, tak też ich pieniądze stały się bezwartościowe. Za taczkę pełną pieniędzy można kupić obiad. Także uciekinierzy z Wenezueli, chcąc być kreatywni, sprzedają wyroby ze swoich bezwartościowych banknotów, wymieniając je na zdecydowanie bardziej wartościowe kolumbijskie pesety.
My zdecydowaliśmy się odwiedzić muzeum złota. Museo del Oro będące największym muzeum złota na świecie, mającym w swych zbiorach ponad 30 000 eksponatów z czystego kruszcu, mieści się w Bogocie. Wejście tam wiąże się z dokładnym przeszukaniem, bramkami jak na lotnisku plus ręcznym skanerem. Ochrona z karabinami i strzelbami, bynajmniej nie na gumowe kule, odstrasza osoby chętne przywłaszczyć sobie co do nich nie należy.
Prócz oglądania eksponatów w muzeum można się dowiedzieć, jak naiwni byli Hiszpanie, którzy ubzdurali sobie złote miasto, El Dorado, i zmarnowali mnóstwo zasobów, jednocześnie zabijając wielu, wielu Indian na terenie zaczynającym się na dzisiejszej granicy Meksyku i USA, skończywszy na Peru, na marne poszukiwania czegoś, co nie istnieje. Tak się kończy chciwość. Gdyby poświęcili czas, by zbadać, czym jest El Dorado, wiedzieliby, że nie ma nic wspólnego ze złotym miastem. Ale o tym opowiem wam w kolejnej historii 😉
Nie ukrywam, że tyle złota co tam, to jeszcze moje oczęta nigdy nie widziały. Dla Indian mieszkających tutaj przed przybyciem Europejczyków złoto miało symboliczne znaczenie, ale nie przedstawiało zbyt wielkiej wartości. Zbyt miękkie na broń i narzędzia.
Wieczorem nadszedł czas, by ruszyć do polskiego kolegi, który zaoferował nam nocleg na kilka dni. Wiecie, że w Bogocie można odnaleźć każdy adres bez pytania o drogę i bez posiadania nawigacji? Każda ulica biegnąca z północy na południe to Calle. Ze wschodu na zachód Carretera. I do tego numer ulicy. Także jeśli jesteśmy obecnie na Calle 12 pomiędzy Carretera 25 i 26, a chcemy iść na skrzyżowanie Calle 15 i Carretera 30, wystarczy przejść trzy bloki na południe i cztery przecznice na zachód. Bardzo prosty system.
Niestety, późnym popołudniem skorzystanie z systemu Transmilenio przypomina moje dojazdy do szkoły jeszcze w latach 90tych. Autobusy są nabite do granic możliwości. Nie ma miejsca na uprzejmości. Na przystanku stoisz pionowo jak zapałka pośród tysięcy innych zapałek. Jak Cię zaswędzi noga, to masz problem, bo nie sposób do niej sięgnąć. Walka zaczyna się jak przyjedzie autobus. Wszyscy pchają się do niego bezlitośnie. Kiedy autobus osiąga dwukrotność maksymalnej pojemności, wchodzi jeszcze kilka osób (tak, jest to sprzeczne z prawami fizyki, ale tak samo wyglądały autobusy w Katowicach w latach 90 tych, do dziś pamiętam, że kilka razy musiałem wbić się w tłum z wyskoku), a kierowca tak długo naciska przycisk zamykania drzwi, aż albo się zamkną, albo tłum wypchnie osoby będące najbardziej na zewnątrz. Jadąc tym autobusem nie ma potrzeby trzymać się poręczy. Zresztą i tak nie sposób podnieść rąk. Ludzie w środku są tak zbici, że nie ma miejsca, żeby się przesuwać podczas skręcania czy hamowania. Ale cyrk zaczyna się, gdy ktoś chce wysiąść. Często mu się to… nie udaje! Nikt nie chce wyjść, bo na przystanku czeka tłum nowych podróżnych, więc ustępując komuś i go wypuszczając narażamy się, że nie będzie dla nas miejsca. A jak nie zdążysz wysiąść… cóż, na nic skargi i bluzgi. Kierowca po prostu pojedzie dalej.
Nie wiedziałem, że ta część podróży to ta łatwiejsza. Trudniejsze było wyjście z przystanku. Tak się składa, że nasz kolega mieszkał w dzielnicy, w której było więcej zakładów pracy niż domów mieszkalnych, więc więcej ludzi próbowało wejść na przystanek o tej porze, niż z niego wyjść. Próbowaliście kiedyś stanąć naprzeciw ciżby składającej się z tysiąca obywateli i iść pod prąd? Polecam, nie lada przeżycie. I znów nie ma czasu na uprzejmości, po prostu trzeba iść i przebijać się pomiędzy nimi. Trzeba potrącać pracowników biurowych wracających do domu, matki, dziadków… wszystkich. Inaczej wepchną cię z powrotem na przystanek. Dopiero jak odbije się kartę do wyjścia to robi się luźniej.
Nasz kolega mieszka w bardzo dobrej dzielnicy, z prywatną ochroną. Ma w domu wielkiego psa, którego znalazł w górach, dokarmił, odpchlił i udomowił. Pies nazywa się Plamki bo wygląda jak dalmatyńczyk i ma pełno plamek 😉
Nasz kolega ostrzega nas przed Bogotą. Nie jest tak bezpiecznie, jakby mogło się wydawać, patrząc na ilość służb mundurowych. Kolega Polak był już dwa razy napadnięty. W takich momentach akurat przypadkiem wszyscy policjanci są odwróceni w inną stronę. Ale nie ma też co panikować. Dopóty, dopóki nie wchodzi się w dziwne dzielnice, nic nie powinno się stać. Nie można też Bogoty demonizować. Współczynnik przestępstw jest tutaj niższy niż w Amerykańskim Detroit… I to o całkiem sporo. Gdyby ktoś chciał sprawdzić, to zapraszam na serwis Numbeo.
Idziemy spać. Jutro czeka nas podróż by odkryć, czym było El Dorado. To prawdziwe. Nie wyimaginowane.
Panie Michale, w uwagą przeczytałam Pana wpis. Wszystko się zgadza. Przyjechałam tu na miesiąc, jestem po 12 dniach pobytu. Jednakże wciąż nie mogę przywyknąć do wysokości i klimatu. Wszystkie opisane przez Pana objawy towarzyszą mi na niemal każdym spacerze. Pomaga miejscowa herbata, której nazwa zaczyna się na “Co..” – celowo nie kończę. Ma Pan rację w kwestii kawy. Takiej jak tu w Polsce się nie wypije. Doświadczenie z Transmillenio jak na razie mam takie, że jeżdżą szybciej niż pokazuje rozkład jazdy. Dziękuję, że podzielił się Pan swoimi wrażeniami. Są pomocne. Serdecznie pozdrawiam
Bardzo mnie cieszy, że moje porady się przydają 🙂
Pozdrawiam i życzę pozbycia się bólu głowy