Trekking kolumbia el cocuy laguna grande
Kolumbia, 2019, Laguna Grande de la Sierra Nevada
Dane szlaku:
Ilość dni : szlak jednodniowy
Długość : 24km
Przewyższenie : 1300m
Położenie punktu startowego: 3500 m n.p.m.
Położenie punktu docelowego : 4800m n.p.m.
Jeśli chcesz przeczytać poradnik “Jak zorganizować trekking w El Cocuy” to zapraszam do tego artykułu
Wraz z żoną załatwiliśmy pozwolenia na wejście do parku narodowego, przespaliśmy noc w tanim hostelu prowadzonym przez samotną matkę z dzieckiem i o czwartej rano mieliśmy wsiąść do samochodu, który miał podwieźć nas pod wejście parku narodowego. Samochód spóźnił się ponad dwie godziny, ale w Kolumbii to nadal czas, by kierowca powiedział ci “nie ma się o co złościć, przecież przyjechałem…”. Poprzedniego dnia żona namawiała mnie, bym zażył tabletki przeciw chorobie wysokościowej, ale zrezygnowałem. Czułem się dobrze, od kilku dni przebywaliśmy na wysokości powyżej 2000 metrów i nie czułem potrzeby dodatkowego wspomagania się tabletkami. Jedyne co, to słuchając rad lokalnych mieszkańców, piłem przez dwa dni herbatę z liśćmi koki, których żucie już w czasach preinkaskich pełniło rolę leku przeciw chorobie wysokościowej. Jeśli zaś idzie o same tabletki, by zadziałały, musisz zacząć je łykać co najmniej 10 godzin przed rozpoczęciem trekkingu. Choć zalecane jest 15 godzin (w zależności od rodzaju tabletek). Jeśli ktoś weźmie tabletki tuż przed wyjściem na szlak, to na pewno nie spełnią swojej funkcji.
O godzinie ósmej rano ruszyliśmy na szlak, tuż po tym, gdy strażnik parku sprawdził nasze pozwolenie. Musieliśmy iść z przewodnikiem – lokalny park narodowy zabrania samotnych wędrówek z kilku powodów – nie wolno zostawiać żadnych śladów bytności człowieka na szlaku oraz, podczas wędrówki można natknąć się na unikalne rośliny, które są tutaj pod wyjątkowo skrupulatną ochroną. Osobiście uważam, że wycieczki z przewodnikiem, jeśli jest on pasjonatem trekkingu, to coś wspaniałego. Samemu nigdy nie odkryłbym tak wielu ciekawostek, o jakich wspomniał przewodnik.
Szlak jest jednodniowy, a podczas wędrówki należy przejść ponad dwadzieścia kilometrów i pokonać przewyższenie ponad 1300 metrów. Cel wędrówki, Laguna Grande, znajduje się na wysokości 4800 m n.p.m. Szlak rozpoczął się łagodnie, wzdłuż roślin przypominających przerośnięte maki oraz nielicznych zagród dla bydła. Już po kilkudziesięciu minutach wszelkie ślady bytności człowieka, prócz wydeptanej ścieżki, zniknęły. Zostaliśmy otoczeni czystą, niesplamioną działalnością człowieka, naturą. Efekt był piorunujący – przed nami rozciągał się ogromny wąwóz, a z gór, wprost z lodowca, spływał wodospad z krystalicznie czystą wodą. W tym momencie przewodnik zachęcił nas, byśmy wylali naszą wodę przywiezioną z miasteczka i nabrali wody z lodowca do picia. Jakże ona smakowała! Lodowiec w tym miejscu nie jest w żaden sposób zanieczyszczany, więc woda jest smaczniejsza niż jakakolwiek woda butelkowana na świecie!
W Ameryce Południowej na wysokości około czterech tysięcy metrów napotykamy krajobraz zwany paramo, a powyżej – super paramo. Jest to formacja o charakterze trawiasto zaroślowym, pozbawiona drzew, występująca w Andach w klimacie zimnym i wilgotnym. Krajobraz ów jest surowy, dookoła ciągnie się nieskończona ilość zgniłej zieleni. Gdyby przyszło przedzierać się przez ów teren poza szlakiem, byłoby to bardzo trudne – wysoka trawa porastająca kopce z ziemi na pewno nie ułatwiałaby tego zadania. Tego dnia szczęście nam nie dopisało, choć w tym miejscu ze szlaku prowadzącego do naszego celu, patrząc w kierunku szlaku na Ritacuba Blanco, można podobno zobaczyć kondory, będące, obok albatrosów, ptakami o najszerszej rozpiętości skrzydeł na świecie (dochodzącej do 3 m).
Doszedłszy na wysokość 4078m spostrzegliśmy znak, informujący o naszym położeniu. Ku swojemu zdziwieniu zauważyłem, że żona zaczęła nieco opadać z sił i dość ciężko oddychać. Postanowiłem ją obserwować, bo sama z siebie mówiła, że po prostu szlak ją męczy.
Na tejże wysokości rozpościera się widok na bardzo rzadkie rośliny. Przypominają trochę wyrośnięte jukki o grubszym pniu. Nazywają się Freilejones i występują tylko w kilku miejscach na świecie, w tym – tutaj, w kolumbijskim parku narodowym El Cocuy. Rosną zaledwie jeden centymetr rocznie, a niektóre z nich mają ponad pięć metrów wysokości, oznacza to, że przetrwały w tym niegościnnym terenie ponad pięćset lat! Nie ma innych słów na opisanie tego miejsca, niż – po prostu przepięknie. Otwarta przestrzeń i kilkoro ludzi, przemierzających zbocze porośnięte Freilejones.
Tutaj szlak zaczyna się gwałtownie wznosić. Na ostatnich dwóch kilometrach szlaku mamy do pokonania największe przewyższenie. Przystając na odpoczynek, spoglądamy na południe. Naszym oczom ukazuje się bardzo niecodzienny widok. Otóż na szczycie góry stoi wielki sześcian, wyglądający jakby ktoś wyciął go z dokładnością, z jaką tokarz tworzy swoje produkty, i postawił na szczycie. Wygląda… nienaturalnie. Nie pasuje do otoczenia i naprawdę moją pierwszą myślą było, że przypomina jakiś obiekt z kosmosu który tutaj wylądował. To El Pulpito del Diablo, czyli Pulpit Diabła. Już ponad sto lat temu księża zamieszkujący El Cocuy przybywali w pobliże odprawiać msza oczyszczające, wierząc, że ta nienaturalnie wyglądająca bryła jest sprawką szatana. Wierzono również, że czciciele demonów w tym miejscu odprawiają swoje mroczne rytuały. Nie znaleziono jednak ku temu dowodów, ale kto wie, ponoć w każdej legendzie jest ziarno prawdy…
Dalej krajobraz staje się jeszcze bardziej surowy. Minęliśmy Freilejones, minęliśmy cały rejon paramo, pozostały tylko skały. Ja wysforowałem się do przodu. Zgodnie z tym co napisałem w „ Jak się nie męczyć chodząc po górach”, idę swoim tempem, a na resztę ludzi czekam w bezpiecznym miejscu. I w tym momencie czekam i czekam, a przecież wcale daleko się nie zapuściłem. W końcu widzę, że nadchodzi żona. Ale ciężko nazwać to chodem. Przekłada nogę za nogą, wzrok ma utkwiony we własnych stopach. Idę do niej wraz z przewodnikiem, ale ciężko nam się z nią dogadać. Jest osłabiona i otumaniona. Ma przyspieszony oddech i puls. Nie ma się co namyślać, nie pozwalamy jej iść dalej. Zawracamy. Żona próbuje protestować, do celu został niespełna kilometr i to do tego prawie po płaskim, do pokonania jest tylko niewielki wznios. Ale nie, nie pozwalamy.
Czasami w górach jest tak, że będąc nieomal u celu trzeba odpuścić. Mogą być różne powody – może być późno, a wracanie nocą jest zbyt niebezpieczne, może nadejść nagła zmiana pogody, może zejść lawina lub powstanie kamienne osuwisko, albo tak jak w naszym przypadku – ktoś dostanie ataku choroby wysokościowej. Wiele osób w tym momencie mogło by powiedzieć, że przecież to ostatnia prosta, można było iść dalej, jak już się tutaj doszło to warto się „przemęczyć” i dojść do celu. Takie osoby to osoby nierozsądne i niezdające sobie sprawy z tego, jak straszne mogą być powikłania choroby wysokościowej. Obrzęk płuc lub mózgu może wystąpić w każdej chwili podczas przebywania na znacznej wysokości i w przypadku wystąpienia poważniejszych objawów, jak u żony, należy natychmiast zacząć schodzić. Obrzęk płuc i mózgu w skrajnych przypadkach, kilka godzin po wystąpieniu poważniejszych objawów, mogą prowadzić nawet do śmierci.
Osobiście uważam, niezależnie czy ktoś zaledwie przejechał z Kołobrzegu w Tatry, czy tak jak my – przeleciał pół świata by odbywać trekkingi w Ameryce Południowej, że w każde góry można wrócić i podejść do wyzwania jeszcze raz. Tyle, że należy dać sobie szansę. Jeśli ktoś za wszelką cenę, pomimo wyraźnych objawów choroby górskiej, zmiany pogody lub innych widocznych i łatwych do przewidzenia przeciwności, nadal usilnie dąży na szczyt, może sam sobie taką szansę odebrać. Nie warto. Lepiej mieć szansę na kilkaset kolejnych trekkingów, niż zdobyć ten jeden szczyt i nigdy już nie pójść w góry…
Słowem zakończenia – wraz ze schodzeniem stan żony się poprawiał. Gdy dojechaliśmy do El Cocuy, położonego zaledwie na niecałych 3000 metrów, wszystkie objawy choroby wysokościowej zniknęły jak ręką odjął. Wniosek – nawet profesjonalne leki przeciw chorobie wysokogórskiej nie gwarantują stuprocentowej skuteczności…
Wszystko dobrze się skończyło, a mimo, że nie doszliśmy na szczyt, trekking uważam za jak najbardziej udany. Dla samych widoków po drodze wybrałbym się tam jeszcze raz…